W ostatnim numerze Newsweeka (26/2007) zamieszczony został felieton Wojciecha Maziarskiego pt „Prawie jak Mugabe” opisujący sposób postępowania Jarosława Kaczyńskiego przy konieczności radzenia sobie z konfliktami.
Autor odwołuje się tutaj do propozycji przeprowadzenia rewerendum w sprawie dofinansowania służby zdrowia przez najbogatszych, twierdząc jednocześnie, że w ten sposób Jarosław Kaczyński dzieli społeczeństwo napuszczając na siebie różne grupy. Trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Dalej natomiast Wojciech Maziarski porównuje postępowanie premiera do rządzenia prezydenta Zimbabwe Roberta Mugabe, który w celu utrzymania władzy napuścił czarną biedotę na zamożnych białych farmerów. Autor twierdzi, że w ten sposób Kaczyński odrzuca europejskie standardy polityki, nakazujące łagodzić napięcia poprzez szukanie zgody i kompromisu.
Czy tak jest w rzeczywistości pozostawiam do oceny interesującym się obecną sytuacją w kraju. Mnie natomiast w szczególności zainteresowała dalsza część felietonu, w której to przywołane są potencjalne efekty takiego postępowania i podany przykład wydarzeń z Rumunii sprzed kilkunastu lat. Wtedy – w roku 1990 – tysiące studentów wyszły na ulicę domagając się dymisji rządu, na co ten zareagował podburzeniem przeciwko nim górników (napuszczenie na siebie różnych grup). Efektem były starcia, które doprowadziły do śmierci kilku osób i ranienia ponad stu. Śledztwo w tej sprawie prowadzone jest do dziś.
Piszę o tym, ponieważ sam zastanawiałem się ostatnio, czy podobna sytuacja możliwa jest w Polsce. Oczywiście do wspomnianego Zimbabwe nam daleko – w Polsce nie dochodzi do otwartego łamania praw człowieka i nie stosuje się przemocy fizycznej. Pytanie jednak, jak bardzo się do tej granicy zbliżamy. Refleksja ta przyszła przy okazji zeszłotygodniowej pikiety pielęgniarek w Warszawie (która zresztą trwa do dziś) i włączenia się w to górników. Do momentu, kiedy pod kancelarią premiera znajdowały się jedynie kobiety, wygladało to jak przykry, ale jednocześnie spotykany (niestety) w Polsce incydent – kolejna niezadowolona grupa społeczna chce udowodnić swoje racje i w tym celu urządza demonstracje. W momencie jednak, kiedy swoje przyjście zapowiedzieli górnicy, a w telewizji słychać było wypowiedzi w stylu: „niech teraz spróbują się nas pozbyć”, czy „ciekawy jak z nami sobie poradzą”, zaczeło to wyglądać bardziej niepokojąco.
Sytuacja społeczna w Polsce jest bardzo napięta. Społeczeństwo jest zmęczone niedotrzymywanymi obietnicami, niekończącymi się sporami wśród rządzacych i niewidocznymi zmianami na lepsze. Czasami przypomina to uśpioną bombę, która w pewnym momencie wybuchnie. A jeżeli tak będzie, to co się wtedy stanie?
Obecna sytuacja wydaje się bardzo powoli, ale jednak zmierzać w dobrym kierunku, więc i wizja większych zamieszek raczej się oddala. Jednocześnie jednak można być pewnym, że za jakiś czas narodzi się ponownie. Tak będzie, jeżeli ze strony rządzącej nie pojawią się konkretne działania wskazujące na to, że interes obywateli jest dla nich najważniejszy. Jednocześnie jednak do tej pory takich znaków praktycznie nie było. Co się stanie, jeżeli za którymś razem wzajemne oskarżenia i pretensje osiągną poziom, którego nie uda się już wyciszyć i dojdzie do jakiegoś incydentu, który przełamie pewną granicę?
W zeszłym tygodniu czymś takim mogło być usunięcie pielęgniarek z drogi przez policjantów, ale na szczęście zostało to przeprowadzone w sposób, który – choć krytykowany – nie mógł być odebrany jako atak na protestującyh. Za którymś razem jednak może być inaczej.
Według mnie jest jedno rozwiązanie tego problemu – nie dopuszczać do takich sytuacji, a dokładniej – nie prowokować ich. Obecny kryzys nie pojawił się nagle, wziął się z tego, że przez kilkanaście miesięcy protestujące grupy zawodowe nie odczuły obiecanego zainteresowania i działań ze strony rządzących. Łatwiej jest rozmawiać, kiedy samemu wychodzi się z inicjatywą i wykazując dobrą wolę, znacznie trudniej, kiedy postawionym jest się pod ścianą przez osoby, które „nie mają już nic do stracenia”. To właśnie ten brak działań i brak dobrej woli doprowadził do tego, co obserwujemy dzisiaj i jeżeli po wyciszeniu kryzysu (w co wierzę, że jednak się uda) pojawi się znowu, to za jakiś czas będziemy obserwować dokładnie to samo. Tylko być może z gorszymi konsekwencjami.
Odpowiedź jest więc jedna – zacząć w końcu rządzić dla ludzi, a nie dla siebie, pozwolić odnieść wrażenie dobrej woli i chęci zmian na lepsze. Nie wszystko da się osiągnąć od razu, w ciągu kilku dni. Jednocześnie jednak nikt tego nie oczekuje – potrzebna jest wola i wyraźna chęć porozumienia, przekonanie obywateli, że rząd jest dla nich, a nie przeciwko nim. W przeciwnym razie – choć mam nadzieję, że nie okażą się to nigdy uzasadnione obawy – to, co widzimy dzisiaj, będzie się potwarzać, a tłumione przez lata rozczarowanie wybuchać z coraz większą siłą. Któregoś razu – ze zbyt wielką.
Mam jednak nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, a kierunek zmian będzie nas prowadził w stronę coraz mniejszego niezadowolenia i malejącej potrzeby strajków. A społeczeństwo będzie mogło w końcu nabrać przekonania, że poczynania władz są podejmowana w interesie obywateli i w celu polepszenia ich sytuacji. Wtedy być może miejsce protestów zastąpią rozmowy i konsultacje. Co zresztą od początku powinno mieć miejsce.
andjoz9